Wojciech Żabiałowicz: Kiedy dostawałem powołanie do kadry, to czułem się zmobilizowany do jak najlepszej jazdy (wywiad, cz. 2.)

Był pierwszym w historii wychowankiem toruńskiego klubu, który został Mistrzem Polski i wygrał prestiżowy Złoty Kask. Kiedy zaczął uprawiać żużel, to od początku bardzo profesjonalnie podchodził do swoich obowiązków i robił co tylko mógł, żeby podnosić swój poziom. W polskiej lidze przez lata imponował wysoką formą oraz niezwykłą regularnością. Stosunkowo szybko stał się głównym motorem napędowym swojej macierzystej drużyny, z którą nigdy się nie rozstał. Na krajowym podwórku świętował wiele sukcesów drużynowych oraz indywidualnych. Z czasem przebił się do kadry narodowej i miał okazję wystąpić w finale Mistrzostw Świata Par. Na arenie międzynarodowej zabrakło mu jednak osiągnięć, bo przepaść sprzętowa między nim, a resztą świata okazywała się zbyt duża. Poznajcie historię byłego reprezentanta Polski na żużlu, Wojciecha Żabiałowicza, który w poniższej rozmowie wspomina swoją karierę i opowiada o życiu na sportowej emeryturze.

Dwa lata przed Mistrzostwem Polski wygrał Pan Złoty Kask, a poza tym trzykrotnie zajmował Pan drugie miejsce w tej imprezie. Czy to były dla Pana równie ważne osiągnięcia?

Wtedy każdy wynik z górnej półki cieszył i przed zawodami brało się go w ciemno. Format rywalizacji nie miał tak naprawdę żadnego znaczenia. Każdy chciał sięgać po jak najwięcej sukcesów na różnych polach i kolekcjonować tytuły dla siebie oraz dla miasta. Wiadomo, że z mojej strony nie było tego bardzo dużo, ale coś tam udało się dołożyć. Jeżeli chodzi o Złoty Kask, to na pewno czuło się potrzebę, żeby go wywalczyć. To był turniej składający się z kilku rund, więc trzeba było utrzymywać wysoką formę przez dłuższy czas i odnajdywać się na różnych torach. Myślę, że wygranie tych zawodów było sporym prestiżem i pozytywnie wpływało na odbiór danego zawodnika.

Podejrzewam, że zmagania na krajowym podwórku miały wyjątkowy klimat.

To była twarda rywalizacja. Nie było mowy o żadnym odpuszczaniu czy ulgowym traktowaniu nadchodzących zawodów. W tamtych czasach utworzyła się całkiem spora grupka zawodników na wysokim poziomie, którzy chcieli się konfrontować i wzajemnie pokonywać, ale jednocześnie podchodzili do siebie z ogromnym szacunkiem. Pamiętam, że w parku maszyn jeden drugiego podglądał i próbował coś wypatrzeć. Dzień wcześniej spoglądało się, ile punktów w lidze zdobywali koledzy i jakie czasy osiągali. Każdy chciał być na bieżąco i mieć jakiś punkt odniesienia. To były fajne czasy. Wtedy ten żużel wyglądał jakoś inaczej i wszyscy wspominają go z sentymentem. Teraz po latach zawsze miło się spotkać i podyskutować jak to kiedyś bywało i jak wiele się zmieniło. Kiedy tylko mamy taką okazję, to chętnie z tego korzystamy.

Dobre występy w rozgrywkach ligowych i zawodach krajowych sprawiały, że startował Pan również w kadrze narodowej.

To było dla mnie duże wyróżnienie. Zawodnicy z naszego klubu nie doświadczali czegoś takiego na co dzień, więc miałem poczucie, że faktycznie się wybijam. Kiedy dostawałem powołanie, to za każdym razem czułem się bardzo zmobilizowany do jak najlepszej jazdy. Nie chciałem dawać kibicom pretekstów do mówienia, że załapałem się do kadry, ale nic nie pokazałem. Wiadomo, że człowiek myślał o tym, aby swoimi występami zapracować sobie na miejsce w drużynie narodowej, a kiedy się do niej przebił, to zależało mu na podnoszeniu swojego poziomu, aby z niej nie wypaść. Korzyści finansowe nie były co prawda za wielkie, ale przynajmniej była możliwość poznania innych torów, środowisk i żużlowców. Przy okazji można było zobaczyć też trochę świata. Najważniejsza była jednak szansa reprezentowania swojego kraju, bo nie każdy na to zasługiwał.

Trzeba sobie jednak powiedzieć, że w tamtych czasach kadra nie notowała zbyt wielu sukcesów.

Dysponowaliśmy takim sprzętem, który nie dawał nam dużej siły przebicia. Wiadomo, że w żużlu czy innych sportach motorowych jakość prowadzonej maszyny odgrywa ogromną rolę. Co z tego, że ktoś ma jakieś umiejętności i próbuje się przebić, jeżeli nie ma się czym odepchnąć? Nogami nie da się niczego nadrobić, żeby kogoś dogonić. Między najlepszymi nacjami a nami była spora przepaść. Pamiętam, że nawet jak wygrywałem start, to chwilę prowadziłem, a potem miałem wrażenie, że rywal przelatywał obok mnie jak jakiś samolot. Przecież to nie było tak, że nie potrafiliśmy jeździć, tylko nie zawsze mieliśmy na czym. Oczywiście po raz kolejny nie będę zwalał wszystkiego wyłącznie na sprzęt. Podejrzewam, że niektórzy przeciwnicy zza granicy mogli być nieco bardziej objeżdżeni, chociaż nie przywiązywałbym do tego tak wielkiej wagi jak do motocykli. Trzeba było to po prostu przegryźć i przygotować się na niezbyt przyjemne zderzenie z rzeczywistością. Każdy się motywował, żeby mimo napotykanych trudności wykręcić jak najlepszy wynik, ale pewnych rzeczy nie dało się przeskoczyć.

Ma Pan jakieś szczególne wspomnienie związane z kadrą?

Powiem szczerze, że po latach już nie wszystko pamiętam. W mojej głowie zapadł jednak wyjazd do azjatyckiej Fergany, gdzie trenowaliśmy razem z pozostałymi kadrowiczami. To była wczesna wiosna. U nas leżał jeszcze śnieg, a u nich było cieplutko. Tam nie było typowego stadionu, tylko poligon wojskowy, na którym znajdował się tor. Pamiętam, że jeździliśmy wspólnie z kadrą byłego Związku Radzieckiego – zarówno indywidualnie jak i drużynowo. Każdy chciał zarysować swoją pozycję i pokazać się z jak najlepszej strony. Po zajęciach na torze następowało natomiast delikatne rozluźnienie. Wtedy mieliśmy czas na wspólny posiłek i porobienie razem różnych rzeczy.

W 1987 roku miał Pan okazję wystąpić w finale Mistrzostw Świata Par w czeskich Pardubicach. Wynik może nie był za dobry, bo razem z Romanem Jankowskim zajęliście ostatnie miejsce, ale parę punktów wyrwaliście i przede wszystkim mogliście posmakować zawodów najwyższej rangi.

To była wyjątkowa chwila w mojej karierze. Wiadomo, że Mistrzostwa Świata to Mistrzostwa Świata. To nie jest rywalizacja w obrębie regionu czy własnego podwórka. Tam ścigają się najlepsi. Wiadomo, że jazda z największymi tuzami światowego żużla strasznie mobilizowała, ale w rzeczywistości nie dało się zbyt wiele zdziałać. Słabo oceniam ten nasz występ, ale trzeba wziąć poprawkę na to, że większość rywali miała dostęp do sprzętu, o jakim my mogliśmy tylko pomarzyć. Nie ukrywam jednak, że udział w takiej imprezie był sporym przeżyciem. Człowiek jechał tam nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla kibiców. Teraz na stadionach mamy porobione sektory, a tam wszyscy siedzieli razem i tworzyli jedną całość. Z perspektywy zawodników to wyglądało bardzo fajnie.

Indywidualnie nigdy nie przebił się Pan do finału Mistrzostw Świata, chociaż startował Pan w eliminacjach.

Niestety zawsze przepadałem. Byliśmy za mało rozwinięci technicznie, żeby myśleć o lepszych wynikach na arenie międzynarodowej. Dla niektórych to mogło być zniechęcające, ale ja się z tym pogodziłem. Wychodziłem z założenia, że nie ma sensu boksować się ze sobą, że nie jadę w finale i nie zajmuję wysokich lokat, skoro nie wszystko zależało ode mnie. W tym miejscu mogę przywołać pewną historię. W szwedzkiej Kumli mieliśmy zaprzyjaźniony klub. Oni czasami przyjeżdżali do nas do Torunia, a potem my jeździliśmy do nich. Kiedyś miałem okazję przejechać się na dobrym motocyklu jednego ze szwedzkich żużlowców. Kiedy tylko dosiadłem tej maszyny, to powiedziałem sam do siebie, że to jest perełka, która doskonale zgrywa się z zawodnikiem i pozwala na wiele. Od razu poczułem różnicę w stosunku do mojego sprzętu. Gdybym dysponował czymś takim na co dzień, to pewnie mógłbym osiągnąć nieco więcej, ale niestety nie miałem takiego komfortu.

Całą karierę przejeździł Pan w macierzystym klubie z Torunia. Nigdy nie było pokusy, żeby dokonać jakiejś zmiany?

Wtedy była taka sytuacja, że jak klub wyraził zgodę na odejście zawodnika i dobrowolnie go puszczał, to nie było żadnego problemu. Gdyby jednak ktoś uparł się, żeby tego nie zrobić, to mógłbym zostać zawieszony nawet na dwa lata. Dopiero po upływie tego czasu pojawiłaby się opcja, aby przejść gdzieś indziej na własną rękę. Jeśli przytrafiłoby mi się coś takiego, to tak naprawdę byłoby pozamiatane. Po takiej przerwie nie miałbym do czego wracać. Oczywiście pojawiały się jakieś propozycje transferowe, ale toruński klub nie chciał się mnie pozbyć, dlatego robił wszystko, żeby mnie zatrzymać. Ja zresztą nie miałem jakichś wielkich pokus, żeby zmieniać środowisko. W Toruniu panował dobry klimat. Z mojej perspektywy wszystko było w porządku. Dało się wyczuć, że każdemu z nas przyświecał jeden cel i zawzięcie dążyliśmy do jego realizacji. Chcieliśmy zdobyć dla Torunia Drużynowe Mistrzostwo Polski i po czasie w końcu się udało. Nie byliśmy zlepkiem indywidualistów, tylko zgraną grupką chłopaków. Wiadomo, że kiedy zaczynałem przygodę z żużlem to nasz klub nie był taką potęgą jak niektóre ośrodki. Gdy mierzyliśmy się z najmocniejszymi drużynami to przeważnie ciarki przechodziły nam po całym ciele i czuliśmy się, jakby rywale śmiali się nam w twarz. My jednak próbowaliśmy stawiać im opór na motocyklach, które aktualnie mieliśmy i dobrze się przy tym bawiliśmy. Każdy starał się dokładać coś od siebie i to dawało określone efekty. To były fajne czasy. Całe miasto się cieszyło, jeżeli sięgaliśmy po jakieś sukcesy, a przy okazji mogła usłyszeć o nas także cała Polska. Na pewno odbieram to bardzo pozytywnie.

W 1991 roku po latach startów na wysokim poziomie Pana średnia w polskiej lidze nagle znacząco spadła i odjechał Pan tylko trzy mecze. Z czego to wynikało?

Złapałem kontuzję, w wyniku której pozrywałem więzadła prawej ręki i już się nie odbudowałem.

Po tym sezonie zakończył Pan karierę. Miał Pan wtedy na karku zaledwie 34 wiosny.

Każdy dziwił się, że tak szybko odwieszam kevlar na kołku, ale ja byłem też już trochę zmęczony tym sportem. Cały czas robiłem wszystko co tylko mogłem, żeby być w czubie. Ciągle goniłem za wynikami i podnoszeniem swojego poziomu. W klubie byłem numerem jeden, więc naturalną koleją rzeczy musiałem pomagać chłopakom i brać na siebie ciężar prowadzenia drużyny do jak najlepszych rezultatów. W pewnym momencie poczułem, że powoli się wypalam i coraz gorzej znoszę wszystkie wysiłki, więc powiedziałem pas. Wiadomo, że nie było łatwo zdecydować się na taki krok, ale uznałem, że to będzie najlepsze rozwiązanie. Nie mam jednak wątpliwości, że gdybym jeszcze raz miał wybierać swoją życiową drogę, to ponownie postawiłbym na żużel.

Jak teraz po latach ocenia Pan swoją karierę?

Na pewno nie czuję się w stu procentach spełniony, ale w osiemdziesięciu lub osiemdziesięciu pięciu to już raczej tak. Osiągane wyniki w większości mnie satysfakcjonują. Starałem się wyciskać z siebie maksimum. Wywalczyłem tyle, na ile pozwoliły moje umiejętności i motocykle w boksie. Nieraz sprzęt nie dawał mi szansy, żeby sięgać po coś więcej. U nas ta technologia była wtedy pod psem. Niektórzy moi rywale zapewne wiele skorzystali na startach w Anglii. Ja niestety nie miałem takiej możliwości, a przecież w tamtych czasach to była prawdziwa żużlowa kuźnia. Tam jeździło się po to, żeby dostać szkołę jazdy i uzyskać dostęp do lepszego wyposażenia. Każdy zdawał sobie sprawę, że to może zaprocentować w przyszłości. Mimo wszystko wychodzę z założenia, że zapisałem jakąś kartę w historii toruńskiego oraz polskiego żużla. To jednak nie sprawia, że myślę o sobie w kategoriach legendy czy nie wiadomo jak wybitnego żużlowca. Dzięki żużlowi stałem się rozpoznawalny w niektórych kręgach, ale jeżeli ktoś przypisuje mi za dużo zasług, to studzę takie głosy. Nieskromnie przyznam jednak, że chciałbym, aby w Toruniu narodził się drugi taki Żabiałowicz.

Po zakończeniu kariery miał Pan epizod trenerski.

Zgadza się. Zrobiłem papiery na instruktora sportu żużlowego i najpierw pracowałem w Toruniu, a potem – po krótkiej przerwie – trafiłem jeszcze do Grudziądza. Nie ukrywam, że to było spore wyzwanie, ale starałem się wykorzystywać zdobywaną przez lata wiedzę i przekazywać swoim podopiecznym wszystko, co tylko mogłem. W tej robocie wiele zależy od tego czy trafi się na zawodników, którzy mają chęci do pracy i zamierzają zrobić użytek z doświadczenia szkoleniowca. W rzeczywistości to jest bardzo odpowiedzialne stanowisko, bo jak przegrywamy zawody, to przeważnie trener dostaje po karku. Przyznam jednak, że to była całkiem fajna przygoda, ale dosyć szybko dałem sobie z tym spokój. Teraz raczej nie chciałbym już do tego wracać.

Odsunął się Pan nieco od żużla?

Medialnie nadal interesuję się tym sportem. Zawsze sobie trochę poczytam jak to teraz wygląda, a poza tym śledzę wyniki toruńskiego klubu i całej polskiej ligi. Powiem jednak szczerze, że w tym momencie specjalnie nie tęsknię za byciem bliżej tych tematów.

Na motocykl czasami Pan jednak wsiądzie.

Kiedy koledzy prosili, to na jakichś okolicznościowych imprezach w Toruniu rzeczywiście się zdarzało, ale zawsze powtarzałem sobie, że to był ostatni raz i więcej nie dam się namówić. Dla mnie to już jest mało komfortowe. Taka jazda nie sprawia mi wielkiej przyjemności, bo czuję, że muszę za dużo walczyć z tą maszyną. Teraz wolę wsiąść sobie na mojego choppera, a nie na żużlówkę.

Czym się Pan obecnie zajmuje? Przyznam, że niełatwo Pana złapać.

Pracuję w transporcie. Czasami sam trochę pojeżdżę, a poza tym odpowiadam też za organizację niektórych tematów i poszukiwanie kontaktów. Prywatnie wszystko się układa. Czuję się spełniony w małżeństwie, dzieci mają się dobrze, więc czego chcieć więcej? W wolnych chwilach staram się być aktywny. Biorę sobie na przykład rower i robię długie dystanse, albo po prostu biegam. Jak jest ciepło, to pływam również na desce surfingowej, a zimą jeżdżę na nartach. Wychodzę z założenia, że trzeba coś robić i nie warto siedzieć w miejscu. Można powiedzieć, że nie stygnę w fotelu jak stary dziadek (śmiech). Niektórzy z upływem lat coraz bardziej stękają, ale ja bym tak nie umiał. Wiadomo, że z wiekiem człowiek stopniowo się wyniszcza, ale to nie znaczy, że może przestać nad sobą pracować. Oczywiście trzeba zachować zdrowy rozsądek i nie wolno przedobrzyć. Ja na pewno się cieszę, że zakończyłem przygodę z żużlem bez żadnych poważnych uszczerbków na zdrowiu i teraz mogę dalej bawić się w życie na swoich zasadach.

Na koniec zapytam czy jako doświadczony żużlowiec na sportowej emeryturze miałby Pan jakieś wskazówki dla młodych chłopaków marzących o wielkiej karierze?

Odpowiem krótko. Sukces w żużlu wymaga trochę talentu, dużej odpowiedzialności i gotowości do wkładania w siebie jak najwięcej pracy, dzięki której będzie można się rozwijać. Od najmłodszych lat przydaje się też mocna psychika i umiejętność właściwego układania różnorodnych tematów, które mogą mieć wpływ na osiągane wyniki.