Krzysztof Kasprzak wspomina swoją karierę w reprezentacji Polski. „Kochałem jeździć z orzełkiem na piersi”

– Zawsze kochałem jeździć z orzełkiem na piersi – wspomina Krzysztof Kasprzak, wicemistrz świata z 2014 roku i jeden z najbardziej utytułowanych polskich żużlowców w XXI wieku. – Jestem spełniony w 97 proc. To było pięknych 27 lat. Brakujące trzy procenty, to oczywiście brak tytułu mistrza świata, którego nie zdobyłem z powodu pecha i wypadku. W życiu nie można mieć wszystkiego. Jedenaście medali mistrzostw świata też nie jest złym wynikiem. Widocznie Pan Bóg tak chciał – dodaje.

POLSKIZUZEL.PL: Najlepszy moment w karierze związany z Żużlową Reprezentacją Polski?

Krzysztof Kasprzak, wieloletni reprezentant Polski, wicemistrz świata z 2014 roku: 2007 rok i drugi mój złoty medal Drużynowego Pucharu Świata, ponieważ byłem liderem kadry, w dodatku u siebie w Lesznie. Gdy wygrałem 23. wyścig i koledzy zaczęli mnie podrzucać, po prostu straciłem dech. Moje pierwsze złoto zdobyłem w 2005 roku. Jechałem w półfinale, ale w finale już nie. Medal jednak otrzymałem, więc finalnie mam sześć złotych medali DPŚ.

Jedenaście medali mistrzostw świata, dwadzieścia osiem medali mistrzostw Polski, pięć medali mistrzostw Europy, sześć razy zdobyty Drużynowy Puchar Świata. Zakończył karierę jako spełniony sportowiec?

– Jestem spełniony w 97 proc. To było pięknych 27 lat. Brakujące trzy procenty, to oczywiście brak tytułu mistrza świata, którego nie zdobyłem z powodu pecha i wypadku. W ogóle nie miałem startować w tych zawodach, ale Tomek (Gollob – dop. red.) miał grypę i trener zadzwonił z pytaniem, czy pojadę. Odpowiedziałem, że chętnie pomogę. Zawsze kochałem jeździć z orzełkiem na piersi. W życiu nie można mieć wszystkiego. Jedenaście medali mistrzostw świata też nie jest złym wynikiem (śmiech). Widocznie Pan Bóg tak chciał.

Ludzie do dziś wspominają, że w 2014 roku był pan w takim „gazie”, że tylko kontuzja odebrała panu tytuł Indywidualnego Mistrza Świata. Musiał to być spory cios. Od tego wydarzenia minęło już ponad 10 lat. Nadal boli pana to, że tak się nie stało?

– Kolano się zagoiło, już nie boli (śmiech). Na pewno szkoda mi tego tytułu Indywidualnego Mistrza Świata. Byłbym trzecim Polakiem historii, więc byłaby to bardzo fajna sprawa. Uważam, że wicemistrzostwo też jest świetnym wynikiem. Było milutko. W 2014 roku zgarniałem wszystko. Bycie dominatorem chociaż przez jeden rok to fajne uczucie i spełnienie marzenia z dziecięcych czasów.

Wielu kibicom zapadł w pamięci Drużynowy Puchar Świata w Lesznie, kiedy pożyczył pan motocykl Tomaszowi Gollobowi i na pańskim sprzęcie zdobył złoto dla naszego kraju.

– Tak. To pamiętny finał. Tomkowi nie szło. Podszedł do mojego taty Zenka i powiedział „Biorę GM-a Krisa, bo widzę, że to jedzie”. Usiadł na mojego rumaka, objechał Australię i wszyscy wpadliśmy w szał. Baliśmy się, tylko żeby w wyścigu nie spadł łańcuch, ale z motorem nic się nie stało. Bieg o mistrzostwo świata dla Polski i najlepszy zawodnik w historii chciał mój motocykl… Takie inne, niespotykane doświadczenie. Po tych zawodach Tomek w szatni powiedział do mnie: Młody – od dziś jesteśmy na „Ty”.

Kiedyś wracał pan z wakacji, gdy w ostatniej chwili został pan powołany przez trenera Marka Cieślaka.

– Śmieszna sprawa. W 2016 roku byłem z przyjaciółmi nad morzem, ponieważ nie zostałem przewidziany na półfinał DPŚ w Vojens. Mówię sobie: spadam odpocząć nad morze, po czym trener zadzwonił do mnie w niedzielę rano, czy pojadę na finał do Manchesteru, bo musimy to wygrać. Odpowiedziałem, że pewnie i zapytałem tylko, o której godzinie mam lot. Zdobyliśmy złoto. Trener wiedział, że jak zadzwoni, to zawsze będę gotowy do akcji. Wspomina to do dziś.

Jest więcej takich ciekawostek?

– Tak. Na myśl przychodzi mi sytuacja już na miejscu w Wielkiej Brytanii. Trener zapytał nas, co chcemy zjeść na obiad w Manchesterze? Odpowiedziałem, że znam fajną restaurację, bo w 2009 roku startowałem w lidze dla Belle Vue Aces. Mój przyjaciel Darek, który był w Anglii na stałe, pożyczył nam Hondę Accort i zabrałem trenera oraz chłopaków na obiad. Dobrze zjedliśmy i złoto było nasze (śmiech). Ogólnie kochałem być w Anglii. Tyle lat, fajny klimat, dobrzy ludzie. Anglia dużo mi dała w karierze. Polecam młodym zawodnikom jazdę w tym kraju. Jazda w Polsce na stołach nic wam nie da. Będziecie się tylko cofać w rozwoju.

Teraz gdy pańska kariera przeszła do historii, będzie pan oglądał występy reprezentantów Polski?

– Pewnie, że tak. Start Polaka zawsze przeżywam z nim, tak jakbym sam tam był. Znam to uczucie. Trzykrotnie stałem na podium np. w Cardiff. Do dziś czuję magię i dreszcze. Do dziś też jestem częścią tej całej historii. Życzę każdemu polskiemu zawodnikowi, aby kiedyś zdobył medal w Grand Prix. Fajna sprawa i uczucie, którego nie da się kupić.

Bartosz Zmarzlik stał się następcą Tomasza Golloba. Czy widzi pan potencjalnego następcę Bartka?

– Na razie nie. Bartek pojedzie w każdych warunkach na każdym torze. W tej chwili nie ma drugiego takiego Polaka. Mam nadzieję, że kiedyś ktoś taki się pojawi, żeby inni nadal brali przykład z Polaka. Przez to jesteśmy w żużlu potęgą.

Jest pan świeżo po zakończeniu kariery. Trudno jest się przestawić z życia profesjonalnego sportowca? Mam na myśli to, czy nawyki pozostały i trenuje pan tak ciężko, jak wcześniej?

– Fajne jest życie emeryta. W końcu można jeść jak człowiek, żyć i iść spać, kiedy tylko ma się na to ochotę, a nie, kiedy trzeba (śmiech). Aktualnie trenuję mniej. Tak 2-3 razy w tygodniu, jak tylko mam na to czas. Ruszam się dla zdrowia. Kiedy byłem sportowcem, to trenowałem siedem razy w tygodniu.