Józef Jarmuła: „Jeździłem tak, że publiczność mnie za to kochała”

Józef Jarmuła to kolejny z gości uczestniczących w spotkaniu legend zorganizowanym przez Polski Związek Motorowy. W Rzeszowie porozmawialiśmy z legendą Włókniarza Częstochowa o rywalach, wspomnieniach i jego niesamowitym stylu na motocyklu.

Panie Józefie, takie parę godzin spędzone ze starymi kolegami z toru to chyba dobry pomysł?

Oczywiście, że tak. My spotykamy się wspólnie dopiero od paru lat, a inicjatorem tego wszystkiego był nie kto inny jak nasz Boguś Nowak. To on nas zjednoczył, zgrupował i był prekursorem tego, co teraz robi Polski Związek Motorowy. Wielka chwała włodarzom za to. Nie ma nic lepszego niż usiąść i powspominać stare dzieje.

Humoru Panu wciąż nie brakuje…

Zdecydowanie. Zawszę patrzę na świat z optymizmem. Proszę popatrzeć, siedzimy, rozmawiamy, a z boku humorem tryska Boguś Nowak. Wie Pan, ja go bardzo mocno podziwiam. Powiem tak, gdybym ja sam miał na wózku wytrzymać parę miesięcy, to jak to Ślązacy mówią: „biorę sznura i idę na góra”.

Z którymi zawodnikami, którzy są dzisiaj obecni na spotkaniu weteranów toczył Pan największe boje na torze?

Bez wątpienia z tymi z Gorzowa. Każdy z nich z osobna na torze parę problemów mi narobił. Boguś Nowak, Jurek Rembas i cała reszta tej szajki, która tu jest. Oni nie dość, że potrafili jeździć, to mieli dobry sprzęt. Był taki moment, że jak nawet niby się czuło od nich lepszym, to jak któryś wyszedł ze startu, to nie było czego szukać. Charakterne chłopaki.

Te charakterne chłopaki trafiały również na nie byle jaki charakter Józka Jarmuły, który nie odpuszczał na torze.

Mieli pecha (śmiech). Wie Pan, ten cały Jarmuła też nie dawał za wygraną. Ja zawsze jechałem do końca i było wiele pojedynków od startu do mety z gorzowskimi zawodnikami. Gdy byłem na torze, kibice mieli co oglądać.

Rozmawiamy przy okazji finału Indywidualnych Mistrzostw Polski. Jak wspomina Pan swoje starty w tych zawodach?

W finałach parę razy wystąpiłem. Najbardziej jednak wspominam ten z 1975 roku na stadionie w Częstochowie. W jednym z biegów zerwałem taśmę. Tylko raz przegrałem na torze i to z Edwardem Jancarzem. On wtedy wygrał ze mną start i wiedział, że będę jechał po dużej i ten bieg pojechał doskonale. Tam, gdzie ja wchodziłem wtedy nikt by nie wjechał. Wchodziłem pod same „dechy” i jechałem jak w „beczce śmierci”. Edward o tym wiedział i też szedł szeroko. Przyznam szczerze, że ja się wtedy tego nie spodziewałem kompletnie i po prostu „szedłem” jego torem i tak wjechałem na linię mety. To był mój jedyny tego dnia przegrany bieg. To była moja porażka w tym finale, bo ostatecznie zająłem najgorsze dla sportowca miejsce. Edward na pewno mnie gdzieś u góry słyszy i tylko głośno powtórzę: „Edwardzie, byłeś wielki”.

Jest zawodnik, którego Pan dziś ogląda na torze i mówi sobie: „Kurczę on jeździ tak odważnie, jak kiedyś ja”?

To jest nie do końca dobrze postawione pytanie, ale doskonale wie Pan, co mam na myśli. Każdy z nas, byłych i obecnych zawodników, jest wielce odważny. Można jednak mówić, że każdy jest jak ja, ale i również nie ma takiej gwarancji. Wie Pan dlaczego? Bo nie wiadomo kto co ma w głowie podczas jazdy, a ja psychiki zawodników nie znam. Dla mnie zawsze rachunek na torze był prosty – albo ja Ciebie, albo ty mnie. Jak się jechało z Rosjanami, to na torze w mojej głowie była wojna polsko-bolszewicka.

Mało który z dobrych dziennikarzy pyta mnie o ten najlepszy dla mnie mój bieg. Każdy wie, że taki bieg miałem w latach 60. ubiegłego roku w Czechach. W zawodach startowali Czesi, kadra DDR, Polacy i Sowieci. Pokonałem wtedy Kadyrowa i to był straszny bieg. Wtedy praktycznie przez cztery okrążenia nie ujmowałem gazu, a on się nie mógł ode mnie „odczepić”. Cięliśmy się na torze niesamowicie. Tego biegu nie da się opowiedzieć. W końcu, w pewnym momencie z wyjścia „wypuszczam” motor, odwracam się i nie widzę Kadyrowa. Mam przed sobą jeszcze jeden łuk, drugi i meta. Dojeżdżam pierwszy, a jego nie ma za mną, czyli ostatecznie zdefektował. Kadyrow podjechał do mnie i pokazał mi pękniętą łyżwę, która wisiała na pasku i wie Pan co? Mi w tym biegu też pękła łyżwa. Taki zbieg okoliczności. Tam był taki twardy tor z kamieniami, na których łyżwy nam popękały w tej naszej wojnie polsko-bolszewickiej na torze.

Kiedyś Telewizja Polska nakręciła dokument o Panu pod tytułem „Urodziłem się dla żużla”. Po dekadach od tej produkcji podtrzymuje Pan tę tezę?

Tak. Redaktor Pichlak to zrobił. Nie ukrywam, że zawsze dobrze nam się rozmawia, to coś Panu powiem nowego. Jak byłem żużlowcem i miałem możliwość obejrzenia wyścigów Formuły 1, to może się wydać śmieszne, ale tam widziałem się więcej. Formuła 1 to jest jednak zupełnie coś innego i można tylko gdybać, co by było gdyby było. Żużel to żużel. Dla mnie żużel to sport, w którym ma się bardzo dobry kontakt z publiką i to dla mnie też było bardzo ważne.

Na stadion przy Olsztyńskiej przychodziło, załóżmy, dziesięć tysięcy, z czego parę tysięcy na Jarmułę…

Zabrzmi to jak zabrzmi, ale chyba tak było. Jeździłem tak, że publiczność mnie za to kochała, a ja ją. Do dzisiaj, jak tylko jestem w Częstochowie, a przecież Pan to ostatnio słyszał, nie mówię: „Dzień dobry moi kochani kibice”, a: „Znowu jestem z Wami”. I cały stadion wiwatuje. Bardzo to miłe.

Kiedy Pana wspomnienia ukażą się na rynku wydawniczym?

Cały czas prace na książką trwają. Mam nadzieję, że ukaże się jak najszybciej. Będzie w niej wiele ciekawych historii. Powiem Panu tyle. Do dziś mój dowód rejestracyjny od samochodu jest w Wiedniu. Koniec. Kropka. Kibiców jak zwykle serdecznie pozdrawiam.

Wywiad przeprowadzony podczas Spotkania Weteranów Sportu Żużlowego w Rzeszowie 4-6.09.2022 dzięki współpracy: